Catch them all
Kilka sezonówek, żeby być na bieżąco i kilka starszych serii, bo naszła ochota/wypada znać/na biurku leży stos prac domowych do zrobienia. Bardzo często, zwłaszcza wśród młodszych fanów (mających troszkę więcej czasu i chęci) można naliczyć wręcz zdumiewającą ilość konsumowanych anime - i to konsumowanych na raz i w ilościach hurtowych. Żeby nie dramatyzować - pewnie większości z nas zdarzyło się włączyć drżącą ręką w godzinach nadrannych "jeszcze tylko jeden odcinek" (kto oglądał Death Note'a?), patrząc jednak z drugiej strony spora grupka fanów anime potrafi wchłonąć całą serię jednego dnia, a następnego zacząć kolejną. I nie ma z tym najmniejszego kłopotu. Trudno się temu oprzeć, mając do dyspozycji w zasięgu kilku kliknięć myszką olbrzymie bazy tytułów, zapewniające długie godziny często mało wymagającej, ale jak cieszącej rozrywki. A wraz z listą obejrzanych tytułów rośnie również 'teoretyczne' rozeznanie w temacie (czy jak kto woli propsy na dzielni) i uśmiech dumy goszczący na naszej twarzy.
Czy jednak takie kompulsywne oglądanie kilku odcinków/serii naraz nie zabiera nam czegoś z samej radości oglądania? Czasami owszem, czerpiemy czystą przyjemność z nadganiania serii, którą pokochaliśmy od pierwszego odcinka, jednak czy czasem nie zbliżamy się niebezpiecznie do uzależnienia/znudzenia/rutyny? Niektórzy potrafią oglądać kilka serii naraz, przeskakując przez nieinteresujące ich odcinki, czy przewijając nudniejsze fragmenty. Siedzimy, klikamy, pochłaniamy, a gdy skończymy oglądać jedno, włączamy szybko kolejne, aby brońcie wszelkie siły, nie poczuć smutku, czy chociaż trochę nie przemyśleć obejrzanych migających z zawrotną szybkością klatek na sekundę wypchanych kolorami obrazków. A nawet i ten smutek i pustka po skończeniu dobrej serii potrafi po jakimś czasie stać się mniej odczuwalny. Wsuwamy wszystko jak leci, czasem trochę bez większego przekonania pożujemy, serie popularne oraz te mniej znane, często szybko zapominając czym się od siebie różniły. Nie wciągamy się w dany tytuł, nie przywiązujemy się... To mógłby być równie dobrze opis dzisiejszego sposobu korzystania z Internetu, gdzie zalewani setkami śmiesznych memów cieszymy się z każdego po trochu, szybko i niezobowiązująco, ale przesyt tego wszystkie nie pozwala nam odczuć prawdziwych emocji. Tych smutnych, jak i radosnych.
Jak to nie ma FullHD?
Nie tak dawno temu tytułów będących w naszym zasięgu było znacznie mniej, a za sukces można było uznać jakość 480p bez angielskich napisów, niezdarnie przysłanianych przez pełne byków polskie tłumaczenie. Teraz dostajemy wysyp coraz to nowych tytułów, często marnej jakości, jednak tym razem pod względem merytorycznym. Zapominamy o przyjemności przewijając kolejne serie z których sporo z nich różni się jedynie kolorem oczu i włosów bohaterów. Potrafić wymówić kilkuwyrazowy tytuł emitowanego dwa sezony temu ecchi to jest być może jakiś sposób na brylowanie wśród śmietanki otaku. Czy jednak jest to warte czasu spędzonego przed komputerem? Toż to można sobie włączyć jakiś amerykański serial… W przypadku których możemy wpaść w tę samą pułapkę. Jesteśmy spragnieni nowych tytułów, często oglądając je bylejacko i porzucając je, gdy początek wyda nam się zbyt nudny. W końcu w kolejce czeka na nas masa innych tytułów, których nieznajomość rysuje na naszym honorze ogromną rysę.
Anime na złotej tacy
Czy w takim razie bycie pożeraczem anime jest złe i brzydkie? To akurat zależy od naszych przekonań – w końcu każdy ma prawo oglądać sobie co chce i jak chce. Nie znaczy to też, że lepiej być wytrawnym koneserem dawkującym sobie odpowiednio wyselekcjonowane serie, po uprzednim przeczytaniu recenzji, opinii znajomych i gwiazdko ocen. Zachęcam jednak do tego, żeby raz na jakiś czas przycupnąć gdzieś na chwilkę, pomyśleć, na ile seria nam się naprawdę podobała. Może i nawet pofanfikować. Odsunąć trochę chłamu na rzecz oryginalnych tytułów. Chrońmy się przed wyżuciem spowodowanym przesytem niczym jedzeniem po kilku Wigiliach. I po prostu i przede wszystkim pamiętajmy, żeby czerpać prawdziwą przyjemność z naszych seansów.