O polskim rynku rodzimych około-mangowych produkcji nie można powiedzieć za wiele. Ot znajdzie się kilka doushinów, czy innych autorskich historii (niestety w dużej części niedokończonych), ale rzadko jest po co zerkać w tę stronę. Gdy w oko wpadł mi nowy tytuł wydawnictwa Kotori ochrzczony mianem „najlepiej sprzedającej się polskiej mangi” nęcącej ciekawym zwiastunem i fenomenem rosnącym niczym dzieci w propagandowych spotach o piciu mleka, nie skusiłam się od razu. W końcu, choć opis samego komiksu nie zapowiadał czegoś szczególnie interesującego, ciekawość wygrała i tak wylądowałam z pierwszym tomikiem mhrocznie łypiącego Exitusa Letalisa w rękach. Tak to się zaczęło. A jak to się skończyło?
Przychodzi baba do…
Eva Monroe, urodziwa osiemnastoletnia pani psycholog po studiach (dlaczego by nie) dostaje od tajemniczej organizacji KZU dość nietypową ofertę. Uraczona szczątkowymi informacjami, że jej praca ma polegać na opiece nad szóstką kombatantów II wojny światowej, wyrusza do małej, norweskiej miejscowości Fla, gdzie przebywają jej przyszli pacjenci. Cała otoczka nietypowości wychodzi na jaw dopiero na miejscu, gdy okazuje się, że 90-letni panowie trzymają się nadzwyczaj dobrze, gdzie „nadzwyczaj dobrze” jest dość oszczędnym podsumowaniem bandy dziarskich bishonów wyglądających na potencjalnych nabywców kosmetyków z linii „Under Twenty”. Po spotkaniu z nowymi pacjentami nasza dzielna Eva, choć powitana przed domowników z wylewnością poziomu Sahary, a na dokładkę w międzyczasie porwana przez psychopatycznego księdza, dzielnie podejmuje decyzję pomocy chłopakom. A rozchodzi się o pomoc nie byle jaką, bowiem idzie tu o rozwikłanie zagadki ich nieśmiertelności, w czym mają pomóc niezwykłe ponoć zdolności Evy.
Przygody 90-letniej gimbazy
To nie tak, że chciałam zaspoilerować czy coś, ale w sumie jeśli wziąć do ręki pierwsze tomiszcze to z fabuły byłoby tak na plus minus tyle. Lwia część komiksu skupia się bowiem głównie na zapoznawaniu się z postaciami. W końcu samych pacjentów mamy sześciu, do tego trzeba dorzucić główną bohaterkę i kręcących się tu i ówdzie norweskich „tubylców”, między innymi właściciela posiadłości, w której przebywają panowie nieśmiertelni, czy okolicznego chłopaka Matthiasa.
To dopiero początek, a miszmasz robi się już spory, w dodatku cała ta śmietanka przyozdobiona jest czym się da. Mamy więc Evę z nutką narkolepsji (w sensie dziewczę nieoczekiwanie potrafi zrobić sobie drzemkę np. na chodniku), Ourela z wisienką nieodczuwania bólu, oblanego polewą z rozdwojenia jaźni Davida (och, to tych pacjentów mamy jednak sześciu i pół), Gabriella przyozdobionego sadyzmem… Każdy w tym komiksie na coś cierpi, jak nie na jakąś przypadłość psychologiczną, to na skomplikowane nazwisko albo inne bunty. Czyli jak to mówią – dla każdego coś miłego. Z jednej strony ładnie to wygląda, dobrze się pałaszuje, z drugiej – jeśli powstrzymać się na chwilę od machania łyżeczką, można dostrzec, że ten deser jest zdziebko przeładowany. A jak wiadomo, co za dużo to nie zdrowo.
Piękni (nie)młodzi
Jak to wspomniała kiedyś Agatha Christie, wiadomo nie od dziś, że najlepszymi partiami w okolicy są przystojni, dojrzali panowie z tajemniczą, najlepiej traumatyczną przeszłością. Tutaj takich panów mamy tylu, że można przebierać niczym w hipermarketowym koszyku, nic tylko brać. Wszystko ładne jest i błyszczące, jednak gdy wrócimy do domu i te zakupy rozpakujemy, pojawia się problem, że danie nie smakuje tak dobrze jak się zapowiadało. Już nie sęk w tym, że dziewięćdziesiąt pięć lat trudno już uznać za siłę wieku, tylko to, że ten wiek absolutnie nie przekłada się na zachowanie. Język chłopaków („staruszków” chyba nie przejdzie mi przez gardło), choć chwilami barwny i finezyjny, brzmi jak slang licealistów, a samo ich zachowanie ociera się o granice gimbusiarstwa: biegają wszędzie, rumienią się i wydzierają na siebie niczym w amerykańskim sitcomie połączonym z czymś tam japońskim. Znajdzie się nawet jeden egzemplarz pacjenta, który w mowie i ogólnym obejściu zachowuje się jak niedorozwinięty czterolatek. Pewnie dla niektórych jest to przesłodki przypadek, dla mnie… Chyba jestem już na to za stara. Wszelkie traumy i inne przypadłości (nieśmiertelność jest bodaj najmniejszym zmartwieniem), są potraktowane bardzo płytko, w najlepszym razie wykorzystane jako śmieszny gag, rzadziej jako delikatne popchnięcie fabuły. Nawet poważniejsze wstawki z serii „Wojna” czy słowniczek pojęć psychologiczno-mitologicznych na końcu tomiku nie ratuje sytuacji. Główny prym wiedzie tu luzacka komedia połączona z mhrocznymi przypadkami bandy nastolatków, pozostawiający dziwny posmak niskiej wiarygodności.
Kiedy z okładki straszy nas czerwone +18, spodziewamy się zobaczyć coś więcej niż geja, który bardziej wygląda jakby tylko go udawał, czy komentarze w stylu „ojej, mam nadzieję, że się nie załamie” do dziewczyny, która została w trzech czwartych poharatana nożem przez jakiegoś psychopatę. Uproszczenie, płytkość i nienaturalność, nawet, jeśli nie przeszkadza w trakcie lektury, po niej zaczyna wysyłać w naszej głowie rozpaczliwe znaki dymne. Wszystko jest takie tajemnicze, angstowe i szpanerskie, a postacie tak napakowane fajnymi cechami, że powoli człowiek zaczyna się w tym gubić.
Ciacha w odcieniach szarości
Technicznie kreska nie zachwyci każdego, jednak jest jedną z najbardziej mangowych jakie udało mi się spotkać, także typowi zjadacze poczują się jak w domu. Czuć tu spory udział komputera, głównie przy rastrach (które często nadają ładnego klimatu) ale i sfotoszopowanych ze zdjęć teł. Dla lubiących klasykę może być to spory zgrzyt, myślę jednak, że jest to kwestia przyzwyczajenia. Samo kadrowanie i płynność czytania wypadają naprawdę dobrze, szaleństw nie ma, ale czasem i jakiś perspektywiczny smaczek się trafi.
Jeśli czytaliście/oglądaliście kiedyś sagę Zmierzch, myślę, że łatwo będzie się do tego odnieść przy ocenie, czy warto sięgnąć po ten tytuł. Exitus Letalis jest właśnie takim mangowo-polskim Zmierzchem. Daje dużo radości pod warunkiem, że nie wymagamy niczego głębszego niż pogapienie się na wianuszek pięknych panów i niewybredne żarciki. Jest to czysta rozrywka dla młodszych (to +18 tutaj to coś w deseń np. +15 przy Naruto), jednak nie wywoła potoku refleksji i zadumy nad własnym życiem. Powiem wprost, że komiks po przeczytaniu podobał mi się dwie godziny, potem było już tylko gorzej. Mam jednak świadomość, że po po prostu nie jestem docelowym odbiorcą takiej historii.
Przygarnij pana z traumą
Z honorowej podręcznej półeczki motywacji i wzorów, spoziera na mnie kilka polskich dzieł. Choć Exitus Letalis raczej się tam nie znajdzie, jeśli mogłabym tam umieszczać rzeczy niematerialne z pewnością położyłabym tam rzetelność i rzemieślniczą pracę twórczyni. Kattlett wydaje swoje prace bardzo regularnie i widać, że konsekwentnie robi to, co należy. Choć sam komiks nie trafił w moje gusta, oddaję szczery szacunek autorce. A komu polecam? Głównie żeńskiej części widowni, która szuka prostej, przyjemnej rozrywki wypełnionej angstem świata i innymi chwytliwymi tematami. A tak bardziej dla siebie trzymam kciuki, że sukces dzieła Kattlett zainspiruje inne polskie produkcje do wskakiwania na rodzime półki.
ładne projekty postaci
prosta, niezobowiązująca rozrywka