Film live-action Bleach bazuje na popularnej japońskiej mandze o tym samym tytule, która była wydawana w latach 2001 – 2016. Dzieło Tite Kubo doczekało się nawet serii anime składającej się z 366 odcinków i kilku przedstawień teatralnych. Brakującym elementem była zatem już tylko kinowa produkcja aktorska. Fani Bleacha z wielkimi obawami spoglądali na zbliżające się dzieło w reżyserii Shinsuke Sato. Strach nie zniknął nawet, gdy do sieci trafił pierwszy zwiastun, przedstawiający Sôtę Fukushiego w roli Kurosakiego Ichigo. Film wszedł do japońskich kin w lipcu tego roku, a premiera na Netflix odbyła się kilka dni temu.
Po pierwsze, film aktorski Bleach nie przedstawia wydarzeń z całej mangi. Umieszczenie tak wielu wątków w niespełna dwugodzinnym seansie byłoby niemożliwe. Recenzowana produkcja skupia się tylko na pierwszym arcu z historii Kurosakiego Ichigo, w którym główny bohater spotyka na swojej drodze Rukię Kuchiki i stawia czoła demonowi (hollowi) imieniem Grand Fisher, oraz starszemu bratu Rukii, Byakuyi.
Po drugie, mimo iż historia zawarta w filmie to tylko wstęp do „prawdziwego” Bleacha, wątki poboczne zostały bardzo ciekawie rozwinięte, dzięki czemu otrzymaliśmy pełny i składny film, z wstępem, rozwinięciem i zakończeniem.
Dzięki temu, że film skupia się tylko na jednym z głównych wątków mangi scenarzysta Daisuke Habara, z pomocą mangaki, Tite Kubo, mógł uzupełnić historię Ichigo o elementy, których brakowało w japońskim komiksie. Fani Bleacha prawdopodobnie unieśli właśnie brew ze zdziwienia. Czego brakowało Bleachowi? Otóż… treningu. Rudowłosy młodzieniec po otrzymaniu mocy shinigami był w stanie wywijać mieczem jak stary wyjadacz. Tymczasem, filmowy Ichigo otrzymał kilka LEKCJI WALKI od Rukii, które wypełniają tę dziwną lukę pozostawioną przed laty przez Kubo.
Pozostała część historii, znanej milionom fanów na całym świecie, pozostała nienaruszona lub przedstawiona w bardziej rozwinięty sposób. Scenariusz jest naprawdę dobry.
Przejdźmy jednak do samych postaci. Główny bohater, grany przez Sôtę Fukushiego, jest dokładnie taki jak jego mangowy pierwowzór. Pewny siebie i narwany nastolatek, który początkowo nie zamierza walczyć z hollowami. Jego nastawienia zmienia się pod wpływem Rukii. Co się zaś tyczy samej Kuchiki to Hana Sugisaki wykreowała jej postać po prostu bezbłędnie. Zgryźliwa, waleczna ale jednocześnie słodka Rukia jest ogromnym plusem aktorskiej adaptacji. Jest niczym skrzący diament wśród obsady.
Sado i Inue pozostają postaciami bardzo drugoplanowymi, ale chyba taką mieli rolę na początku mangi. Tak… stanowczo te postacie zabłysnęły dopiero w dalszej części opowieści.
Strasznie pozytywna ta opinia na temat aktorskiego Bleacha, nie sądzicie? Przejdźmy więc do elementu, który nigdy się Japończykom nie udaje, czyli efekty specjalne.
Część funduszy na film została wyłożona przez Netflix, dzięki czemu, mimo iż produkcja gościła w kinach, uzyskała status Netflix Original. Wkład tej międzynarodowej platformy sprawił, że średniej jakości efekty specjalne zostały nieco podrasowane i z pewnością prezentują się lepiej niż w starszych japońskich filmach, bazujących na popularnych mangach.
Bleach stanowi przykład filmu aktorskiego na jakiego zasługują fani japońskich komiksów. Miejmy nadzieję, że w przyszłości powstanie więcej produkcji live-action trzymających przynajmniej podobny poziom, jak nie wyższy.
Dobrze wykreowane postacie, zwłaszcza Rukia
Scenariusz uzupełniony o trening
W końcu udana adaptacja mangi