Death Note to jedna z najpopularniejszych mang w historii. Zarówno komiksowa wersja, jak i animowany serial, zyskały ogromną popularność nie tylko w Japonii, ale także na Zachodzie. Pojedynek dwóch geniuszy – Kiry i L – to temat znany nawet osobom zupełnie nie interesującym się mangą i anime. Nawet jeśli z japońskich produkcji kojarzycie tylko Dragon Ball to musieliście choć raz w swoim życiu słyszeć o notatniku, który potrafi odbierać życie.

 

Platforma Netflix podjęła się stworzenia aktorskiej adaptacji Death Note. Film, którego polski tytuł brzmi Notatnik Śmierci został wyreżyserowany przez Adama Wingarda. To pan odpowiadający za takie produkcje jak Blair Witch (z 2016 roku, nie pierwsza część), Następny jesteś ty, lub Gość. Scenariusz przygotował zespół, który raczej nie ma na swoim koncie żadnych kultowych produkcji tj. Vlas Parlapanides, Jeremy Slater i Charley Parlapanides.

 

 

Największa zmiana, która już na zwiastunach zabolała część fanów to obsadzenie aktorów amerykańskiego pochodzenia we wszystkich głównych rolach (z wyjątkiem Watariego, którego zagrał Paul Nakauchi). Cóż, jeśli akcja filmu została przeniesiona do USA, a konkretnie do Seattle, to ciężko, aby bohaterami byli sami Azjaci. To jest adaptacja, nie ekranizacja i trzeba to podkreślić już na wstępie. Różnica między tymi dwoma określeniami polega na tym, iż adaptacja tylko bazuje na pewnym materiale źródłowym (pobiera pomysł i rozwija go na własny sposób), podczas gdy ekranizacja stara się jak najwierniej go oddać. Jeśli szukacie aktorskiej ekranizacji mangi Death Note to w 2006 roku w Japonii powstały filmy, które swoją drogą są całkiem dobre.

 

Do obsady jeszcze wrócimy, ale teraz skupmy się na samym filmie. Historia zawarta w Notatniku Śmierci rozpoczyna się, gdy zwykły nastolatek – Light Turner (Nat Wolff) – znajduje dziwny notes, który okazuje się należeć do boga śmierci, Ryuka (Willem Dafoe). Od tego momentu Light zyskuje absolutną władzę. Znając tylko twarz, imię i nazwisko każdej osoby może sprawić, że ta umrze w określony przez niego sposób. Wystarczy, że zapisze ją do Notatnika Śmierci. Młodzieniec jest synem komendanta policji, więc od najmłodszych lat ma styczność ze złoczyńcami. Teraz - dzięki Notatnikowi - może na własną rękę wymierzać sprawiedliwość, nie wychodząc nawet z domu.

 

 

Do Lighta dołącza Mia Sutton (Margaret Qualley), która jest zafascynowana mocą Notatnika. Wspólnie dokonują wielu egzekucji. Kult Kiry, jak sam siebie określił Light, rośnie w niewiarygodnym tempie. Władze uważają jednak, iż tajemniczy osobnik nie powinien wymierzać kar, wedle własnego uznania. Na trop Kiry wpada detektyw posługujący się pseudonimem L (Lakeith Stanfield).

 

Brzmi ciekawie, nieprawdaż? Nawet nie znając oryginalnej mangi sam powyższy opis zachęca do obejrzenia Notatnika Śmierci. Niestety, w tym momencie wszystko co fajne się kończy. Najważniejszym elementem dzieła Tsugumiego Ohby i Takeshiego Obaty była rozgrywka psychologiczna prowadzona przez genialnego ucznia liceum i równie inteligentnego detektywa. Nawet jeśli zupełnie odetniemy się od faktu zmian fabularnych i tego, że aktorzy nie przypominają oryginałów (to adaptacja!) to otrzymamy zaledwie półprodukt. Dlaczego? Filmowy Light nie jest genialny. Fakt, jest mądry, potrafi rozwiązać kolegom zadania z ułamkami, ale nie jest to poziom super inteligentnego Yagamiego (z mangi), który potrafił wodzić za nos nie tylko japońską, ale i światową policję i FBI. Filmowy Light jest zwykłym uczniem, który znalazł Notatnik Śmierci. Po drugiej stronie mamy L, który... niestety również nie jest genialny. Choć wyróżnia się na tle zwykłych detektywów i policjantów, nie posiada „pięknego umysłu”. Otrzymujemy zatem mądrego ucznia i mądrego detektywa, którzy prowadzą między sobą coś na zasadzie rozgrywki.

 

 

Obejrzałem jednak Notatnik Śmierci również drugi raz. Starałem się spojrzeć na ten film z perspektywy osoby, która nigdy nie miała styczności z japońskim oryginałem. Przyznacie, że notatnik, który potrafi zabijać brzmi naprawdę ciekawie. To nie może być tak złe jak piszę i nawet, mimo licznych błędów i nielogicznych rozwiązań, sam pomysł powinien zapewnić sukces tej produkcji, zwłaszcza w USA, gdzie widownia lubi takie szalone idee. To na Zachodzie filmy takie jak Oszukać Przeznaczenie lub kolejne części Piły są przyjmowane z otwartymi rękami , więc może tam Notatnik Śmierci odniesie sukces.

 

Niestety to co zobaczyłem mnie nie zachwyciło. Pomysł stworzony przez Japończyków został „obdarty ze skóry” przez brak intensywnego i widowiskowego pojedynku psychologicznego. Na domiar złego gra aktorska stoi na naprawdę niskim poziomie. Na początku nie miałem nic do Lakeitha Stanfielda. Tak prawdę to wierzyłem, że wbrew wielu opiniom („afroamerykanin jako L? Nie do pomyślenia!”) pokaże on kunszt aktorski. Rozczarowałem się, gdy kreowany przez niego bohater wykonuje wiele naprawdę sztucznych gestów, które miały upodobnić go do mangowej postaci. Robimy adaptację, czy ekranizację? Zdecydujmy się panie Wingard, bo serwując takiego L ciężko powiedzieć o co do dokładnie chodziło. Co się tyczy Ligtha, jest on... jest zwykły. Nie czuć od niego chęci wprowadzania sprawiedliwości, a wszystkie późniejsze idee podsuwane są przez Mię. Ta z kolei wypadła całkiem dobrze jako szalona część duetu. Jedynym, który zasługuje na oklaski jest pan Dafoe podkładający głos pod Ryuka. Niestety bóg śmierci pojawia się tylko czasami i to na krótkie chwile. Przez większość czasu kryje się w cieniu.

 

 

O ile oprawa muzyczna pozostawia wiele do życzenia (te utwory rodem z romansów z lat 90-tych) o tyle nie mogę przyczepić się do strony wizualnej. Netflix wie jak kręcić filmy i seriale. Kolorystyka, cieniowanie, gra kamery – to wszystko było na wysokim poziomie, ale bez dobrej fabuły i ciekawych postaci równie dobrze możemy oglądać same screeny z filmu zamiast sięgać po cały seans.

 

Wspomniałem również o błędach i dziwnych rozwiązaniach fabularnych. Wyobraźcie sobie, że znajdujecie notatnik, którym można zabijać. Co robicie? Oczywiście pokazujecie jak działa koleżance ze szkoły zabijając na jej oczach jednego z przestępców. To brzmi sensownie i logicznie.

 

 

Naprawdę wierzyłem w tę produkcję i nie zrażałem się zwiastunami. Chciałem obejrzeć ciekawą adaptację rozgrywającą się w USA, a otrzymałem średniej klasy film akcji.

 

Notatnik Śmierci ? recenzja filmu od Netflix

Plusy

Genialna rola Willema Dafoe

Dobry montaż i kolorystyka

Minusy

Słaba gra aktorska zwłaszcza Lakeitha Stanfielda

Nielogiczne rozwiązania fabularne

Pozbawienie Death Note psychologicznego pojedynku geniuszy

Słaba muzyka

50 10