Po niezwykle nieudanym Dragon Ball: Evolution i całkiem dobrym Na skraju jutra, fani azjatyckich komiksów mieli mieszane uczucia względem aktorskiej adaptacji dzieła Masamune Shirow. Oryginalna manga powstała w latach 1989 – 1991 (Koukaku Kidoutai), a jej animowany odpowiednik ujrzał światło dzienne w 1995 roku. Ponad dwie dekady później temat podjął Rupert Sanders, reżyser, który nie ma na swoim koncie zbyt wielu hitów, a jego najbardziej znaną produkcją można określić Królewnę Śnieżkę i Łowcę (2013). Stworzeniem scenariusza zajęło się trzech panów - Jamie Moss, Jonathan Herman i William Wheeler. Niestety również żaden z nich nie należy do elity Hollywood. Nie można jednak skreślać filmu, ze względu na samych twórców, liczy się przecież także obsada. Nie raz to właśnie aktorzy ratowali produkcje przed klapą. Na planie Ghost in the Shell pojawiły się takie gwiazdy jak Scarlett Johansson, Pilou Asbæk, a nawet Takeshi Kitano. Zwłaszcza ostatnie nazwisko wzbudziło wśród fanów azjatyckich produkcji nutkę nadziei. Skoro w film zaangażowany jest pan Kitano to może z niego wyjść coś naprawdę dobrego, na miarę Zatoichiego, Wściekłości, lub Brother. Czy jednak Hollywood tym razem sprostał oczekiwaniom fanów kultowego GitS-a? Przekonajcie się sami.
Na samym początku filmu poznajemy Major Motoko, o przepraszam – Major Mirę (Scarlett Johansson), która na skutek wypadku musiała przejść bardzo poważną operację. Jej mózg (a co za tym idzie dusza - tytułowy "duch") został przeszczepiony do robotycznego ciała. Brzmi nierealnie? Otóż niezupełnie. Akcja Ghost in the Shell rozgrywa się w niedalekiej przyszłości w mieście łączącym kulturę zachodnią z azjatycką (więcej na ten temat w dalszej treści). Ludzkość zdołała sięgnąć szczytów bioinżynierii, dzięki czemu nawet zwykli obywatele mogą wszczepiać sobie robotyczne części ciała, aby się „udoskonalić”. Major należy do specjalnego oddziału Sekcji 9, której przewodzi Aramaki (Takeshi Kitano). Jej zespół, w skład którego wchodzi także dobrze zbudowany blondyn Batou (Pilou Asbæk), zajmuje się zwalczaniem cyberprzestępczości. Ze względu na wysoką robotyzację społeczeństwa ludzie, tak jak komputery, mogą zostać zhakowani. Miastu zaczyna zagrażać tajemniczy osobnik – Kuze (Michael Pitt) - który obiera za cel eliminację kolejnych pracowników Hanka Robotics, firmy zajmującej się tworzeniem robotycznych części ciała. To właśnie tutaj Major swego czasu „wróciła z martwych”.
Na pierwszy rzut oka film wygląda jak całkiem składna produkcja sci-fi, nieprawdaż? Jeśli nie jesteście zaznajomieni z oryginalną mangą, lub jej animowanym odpowiednikiem, to z pewnością możecie tak pomyśleć. Hollywood lubi takie filmy, a tematyka przyszłości, robotów i terroryzmu jest zawsze gorąca. Problem powstaje jednak w momencie, gdy przyjrzymy się bliżej tej produkcji. Odejście od oryginału zauważymy już na samym początku, gdyż zmienione zostało nawet samo nazwisko głównej bohaterki. Co ciekawe, inne ważne postacie są nienaruszone. Twórcy ukryli w tym miejscu pewien smaczek, który odkryjemy wraz z postępem fabuły, więc jeśli „Major Mira” brzmi dla was jak coś niedopuszczalnego, to bez obaw, wszystko się wyjaśni w trakcie seansu.
Wielu fanów GitS-a zna fabułę filmu animowanego dosłownie na pamięć. Takie osoby z pewnością będą uradowane widząc, że twórcy postarali się przenieść niektóre kultowe sceny nie ingerując w nie. Przykładowo, nie brakuje momentu, w którym Major ściga kierowcę śmieciarki, aby potem odbyć z nim pojedynek na terenie otoczonym wodą. Niestety, nie wszystko jest takie piękne jak to opisuję. Choć pan Sanders wyraźnie starał się puścić oczko do fanów tej ponadczasowej produkcji, większość pamiętnych scen została poprzestawiania, przez co całość ze sobą nie współgra. To już nie jest ten sam Ghost in the Shell, który pamiętają miliony osób na całym świecie. To kolejna produkcja sci-fi, która została strasznie spłycona.
Warto zaznaczyć jednak, że między scenami akcji, których w filmie nie brakuje, zostają nam przedstawione dylematy i ważne kwestie, które od lat wzbudzały dyskusje na forach poświęconych oryginalnemu Ghost in the Shell. Niestety i tym razem poczujemy niedosyt. Choć film stara się podprogowo zmusić widza do przemyśleń, niektóre tematy są rzucone „od niechcenia”. Nie chcę jednak zdradzać o co dokładnie mi chodzi. Posłużę się zatem pewnym porównaniem. Wyobraźmy sobie scenę, w której dzieje się coś ważnego, następnie pewna postać mówi przez 2 sekundy niezwykle istotną kwestię, którą wyłapią tylko niektórzy. Nie mamy jednak czasu na kontemplację, bo zaczyna się nowa strzelanina. Właśnie tak wygląda hollywoodzki GitS.
Wspomniałem, że akcja rozgrywa się w niezwykle zaawansowanym mieście. Sama metropolia została przedstawiona w bardzo intrygujący sposób. Między ogromnymi budowlami możemy dostrzec hologramy pełniące funkcje reklam,. Gdy zejdziemy bliżej ziemi, dostrzeżemy, że uliczki roją się od straganów, na których można kupić dosłownie wszystko, od żywności, po robotyczne części ciała. Niestety znowu muszę przyczepić się do kolejnego aspektu tej produkcji. O ile miasto wygląda naprawdę kolorowo i „magicznie” z zewnątrz, o tyle pojedyncze sceny zazwyczaj mają miejsce w zamkniętych pomieszczeniach lub ciasnych alejkach. Zupełnie jakby twórcy bali się skorzystać ze świata, który sami wykreowali. Co z tego, że ogromne hologramy pną się ku niebu, skoro Major zmaga się z przeciwnikami w korytarzach zwykłego hotelu. Produkcję tę można porównać do książki z bardzo ładną okładką, która po otworzeniu okazuje się średniej klasy dziełem. Gdy przebijemy się przez otoczkę „przyszłości” dostrzeżemy, że jest to zaledwie dobry film. Właśnie dlatego, Ghost in the Shell wygląda znacznie lepiej na zwiastunach, niż podczas seansu w kinie.
Nie można pominąć jednak jednej z najważniejszych kwestii, które wywołały burzę wśród fanów jeszcze na długo przed premierą. Mowa oczywiście o obsadzie. „Whitewashing”, dokładnie takie określenie używają osoby, którym nie podoba się fakt, że główne role, w produkcji bazującej na japońskim komiksie, odgrywają zachodni aktorzy. Jest to temat do długich dyskusji, ale mogę zapewnić, że Scarlett Johansson i Pilou Asbæk wywiązali się z postawionego przed nimi zadania. Nikt nie potraktował tego filmu „na pół gwizdka”. Również reżyser i scenarzyści starali się przypodobać zarówno zachodniej jak i wschodniej widowni. Choć nie w każdym aspekcie się im to udało, nie jest to produkcja pokroju wspomnianego Dragon Ball Evolution. Wszyscy na planie wyraźnie starali się jak mogli. Nie muszę chyba dodawać, że bezbłędnie swoją rolę zagrał także Takeshi Kitano, którego bohater jako jedyny przez cały film posługiwał się językiem japońskim. To był ciekawy smaczek, który wbrew pozorom pasował i miał sens. Największym minusem w obsadzie był Michael Pitt, choć problem mógł leżeć nie w grze aktorskiej, a w postaci w którą się wcielił. Główny antagonista filmu – Kuze – był po prostu nudny.
Kolejny kultowy aspekt, który został przeniesiony z pierwowzoru do hollywoodzkiej wersji to utwór Making of Cyborg, z repertuaru Kenjiego Kawai. Podczas seansu możemy usłyszeć również inne znane soundtracki. Niektóre z nich zostały zremiksowane przez Steve’a Aoki.
Na sam koniec ponownie poruszę kwestię fabuły. Wspomniałem, że niektóre sceny zostały zmienione względem oryginału, ale twórcy dodali także coś od siebie. Największa zmiana następuje pod sam koniec, więc nawet jeśli przez cały seans budowaliśmy sobie opinię na temat tej produkcji, to może ona ulec całkowitej zmianie, wraz z kilkoma ostatnimi scenami. Ponadto, warto zauważyć, że produkcja nie opiera się tylko na mandze lub filmie animowanym Ghost in the Shell. Wyraźnie można dostrzec w niej wpływy z serii anime Ghost in the Shell: Stand Alone Complex. Czy taka mieszanka okraszona magią hollywoodzkiego kina to dobry film? Mogło być gorzej.
Dobrze zagrane role głównych bohaterów
Niezwykłe sceny akcji